Widzem jestem naiwnym

Widzem jestem naiwnym

Filip Bajon
(rocznik 1947).
Reżyser filmowy i teatralny, scenarzysta, prozaik

 
Twórca m.in. filmów:
„Aria dla atlety” (1979), „Wizja lokalna 1901” (1980), „Limuzyna Daimler-Benz” (1981), „Wahadełko” (1981), „Magnat” (1986), „Bal na dworcu w Koluszkach” (1989), „Sauna” (1992), „Lepiej być piękną i bogatą” (1993), „Poznań 56” (1996), „Przedwiośnie” (2001), „Śluby panieńskie” (2010), „Panie Dulskie” (2015).

Jarosław Kurek: W tym tygodniu na Pana barkach spoczywa odpowiedzialność za przebieg prac jury, najważniejszej filmowej imprezy w kraju. Czuje Pan ten ciężar?

Filip Bajon: – Nie ująłbym tego w ten sposób. Jako przewodniczącego jury gdyńskiego festiwalu interesuje mnie przede wszystkim właściwe rozłożenie wśród jurorów akcentów, sympatii i antypatii, wypracowanie wspólnoty opinii. W tym kierunku zmierza moja praca.

Sam jestem twórcą. Rozumiem doskonale, że każdy reżyser, którego film znalazł się w konkursie i podlega ocenie jurorów – oraz, naturalnie, widzów – przeżywa tę sytuację osobiście i niezwykle mocno. Odpowiedzialność, którą czuję, bierze się właśnie stąd – z obawy, by nie zawieść oczekiwań autorów, którzy w swoją pracę włożyli maksimum wysiłku.

W przeszłości uczestniczył już Pan w pracach festiwalowych jury?

– Tak, w 2013 roku na festiwalu w Teheranie, na dużej imprezie z tradycjami sięgającymi początku lat 80. minionego wieku. Wtedy zorganizowano przegląd polskich filmów i zaproszono do stolicy Iranu kilkoro polskich twórców. Poza tym zdarzyło mi się również w 2011 roku być szefem jury na festiwalu Młodzi i Film w Koszalinie.

Trudno porównywać te dwie imprezy między sobą czy też z Gdynią. Koszalin jest młody, żywiołowy, podczas dyskusji ujawniają się duże emocje. Teheran był doświadczeniem zupełnie odmiennym, proszę sobie wyobrazić, że między jurorami a widzami nie było kompletnie żadnego kontaktu, nie spotykaliśmy się ze sobą. Co więcej, oglądaliśmy zupełnie różne filmy: widzowie sobie, jury sobie!

Sytuacja kina w Iranie przypomina mi trochę tę z czasów zwanych dzisiaj umownie „środkowym Gierkiem”. Chociaż filmowcy nie mają tam łatwego życia, w kraju tym powstaje świetne kino, poruszające w sposób głęboki ważne moralne problemy, z tego względu kojarzące się może trochę z naszym kinem moralnego niepokoju. Irańskie filmy docierają na Zachód, są nagradzane na festiwalach. Pozostają jednak słabo znane w kraju. Rozpowszechniane w małej ilości kopii, docierają jedynie do kin studyjnych. Trochę tak, jak w Polsce w latach 70. ubiegłego stulecia.

Jest Pan w trakcie prawdziwego filmowego maratonu: 16 filmów do obejrzenia w ciągu kilku dni. Jak Pan sobie z tym radzi?

– Radzę sobie świetnie, bo ja jestem fanem kina w ogóle. Bardzo lubię oglądać filmy. Przez te wszystkie lata nie zatraciłem, jak sądzę, pewnej świeżości czy nawet naiwności odbioru. Nie oglądam ich profesorskim okiem, w sposób zrutynizowany przez reżyserską wiedzę. Przynajmniej za pierwszym razem. Może za drugim, trzecim, jest już inaczej. Nie mam też żadnych oczekiwań czy uprzedzeń. Nie jest tak, że jako twórca filmów epickich, historycznych, wolę oglądać takie właśnie kino. Jestem też przy tym w tej dobrej sytuacji, że żadnego z konkursowych obrazów nie widziałem wcześniej.

Co do ilości filmów zakwalifikowanych do Konkursu Głównego – podjęto decyzję, że powinno ich być 14 do 18, że nie ma możliwości prezentowania większej ich ilości, i to jest w porządku. Ta liczba jest w sam raz. Do czterech filmów dziennie, tyle można obejrzeć bez szkody dla zdrowia (śmiech).

Śledzi Pan to, co dzieje się w Gdyni w kolejnych latach? Obserwuje Pan rozwój polskiego kina?

– Sztuka się nie rozwija. Zmienia się. Pokazuje różne swoje oblicza. Dzięki temu wciąż fascynuje. Każdy widz może to sprawdzić co roku na własną rękę. Również to robię, między innymi na gdyńskim festiwalu, który jako impreza rozwinął się rzeczywiście, ale to raczej pod względem organizacyjnym i technologicznym.

Muszę spytać Pana o film, który jeszcze nie powstał, film szczególnie ważny dla Pomorza i mieszkających tu Kaszubów. Chodzi o „Kamerdynera”, przedstawiającego historię pruskich i kaszubskich rodzin z okolic Pucka w pierwszej połowie XX wieku. Wiadomo, że film przypomni także egzekucje przeprowadzone przez Niemców w Piaśnicy. Jak doszło do tego, że zajął się Pan tym tematem?

– Zgłosił się z nim do mnie współscenarzysta „Kamerdynera” Mirosław Piepka. A ponieważ nosiłem się kiedyś z zamiarem zrobienia filmu z akcją umiejscowioną w Prusach Wschodnich, a od Prus do Kaszubów niedaleko, i w dodatku od dawna darzę tych ostatnich wielką, osobną sympatią, czułem się przygotowany. Nie wahałem się długo
i wszedłem w ten projekt. „Kamerdyner” jest opartą na faktach historią niemieckiej arystokratycznej rodziny zamieszkałej na Kaszubach, w tyglu narodowościowym, w którym relacje międzyludzkie zmieniają się pod wpływem historycznych wydarzeń. Obecnie jest gotowych około 25 procent zdjęć, film powinien się ukazać w przyszłym roku. Grają w nim znakomici aktorzy, ci, których mogłem przyciągnąć: Janusz Gajos, Daniel Olbrychski, Anna Radwan, Adam Woronowicz, a także młodzi: Marianna Zydek i Sebastian Fabijański.

To epickie, historyczne dzieło, z wieloma postaciami, które przeobrażają się w ciągu niemal 50-ciu lat trwania akcji. Z pewnością trudno się robi takie kino. Jest Pan jednym z ostatnich reżyserów robiących jeszcze w Polsce filmy tego rodzaju.

– Dobrze pan powiedział: „jeszcze” (śmiech). Rzeczywiście, widownia odzwyczaiła się od takich filmów. Epickie kino oparte na faktach z historii jest kinem wymagającym od widza skupienia, mającym właściwy sobie, niespieszny rytm. Do napięć, zwrotów akcji, dochodzi wolniej niż w filmach innych gatunków. Tok opowieści biegnie spokojniej. Na pewno, by tworzyć filmy tego typu, trzeba mieć określone predyspozycje. Interesować się biegiem historii, kategoriami losu ludzkiego i jednostkowego przeznaczenia uwikłanego w historię. Film, taki jak „Kamerdyner”,od dawna w Polsce nie powstał.

Jest Pan znany przede wszystkim jako człowiek filmu, ale jest Pan również docenianym i nagradzanym literatem. Czy uważa Pan, że podstawą dobrego filmu musi być scenariusz?

– Zaskoczę pana. Nie uważam, by scenariusz był najważniejszy. Moim zdaniem najważniejsza w kinie jest inscenizacja. Kino to przecież obraz.

Źródło: Gazeta Festiwalowa nr 2